Rozdział I, "Blask w mroku"

I
Blask w mroku



N
astępny! – krzyknął Evran zniecierpliwiony, gdy kolejny chłop skierował się do wyjścia z sali. Hrabia siedział tam od południa i zrezygnował nawet z obiadu, żeby szybciej zakończyć audiencję. Swoją drogą, później bardzo żałował tej decyzji. Chciał już wrócić do komnaty, położyć się na miękkim łóżku, zatopić w aksamitnej pościeli, wsłuchać się w trzask ognia w kominku i powoli odpłynąć do krainy snu. Ale obowiązek to obowiązek. Wiedział, że musi wysłuchiwać tych ludzi, bo oni potrzebują jego pomocy, a jako poddani na nią zasługują.
W podobnych chwilach, posiadanie własnego lenna bywa bardzo uciążliwe i wydawać by się mogło, że lepiej było nie przyjmować tego zaszczytu tak młodo. Każdy mężczyzna w jego wieku pragnie przygód i zabaw, a nie siedzenia w wielkiej sali, pośród wieśniaków cuchnących krowami, kozami i Bóg wie, czym jeszcze. Jednakże nie mógł odmówić, bo ściągnąłby na siebie nieprzychylne spojrzenia wielu baronów, hrabiów i markizów, a nade wszystko gniew króla. Kilka miesięcy temu wszedł w dorosłość i nie było już odwrotu - musiał robić to, co konieczne, zanim zabrał się za przyjemności.
Jednak lenno to przecież głównie korzyści - można nim władać wedle własnego pomysłu, rozkazywać wszystkim dookoła, a ludzie darzą swojego pana wielkim szacunkiem. Szczególnie, jeśli jest dla nich dobry, nie każe wieszać nikogo za drobne wykroczenia i ściąga niskie podatki, ogólnie jest sprawiedliwy i łagodny. A Evran taki właśnie był i wiedział, że nie powinien narzekać na swój los, gdyż wielu szlachcicom, dużo poważniejsze problemy niż dzień audiencyjny spędzały sen z powiek. On zaś żył spokojnie, z dala od wielkomiejskich intryg, a jego jedynym zmartwieniem pozostawali górscy bandyci, którzy co jakiś czas nawiedzali wioskę.
Hrabia ukończył niedawno dwadzieścia jeden lat, był silnym mężczyzną z charakterem przywódcy, a po śmierci ojca miał odziedziczyć tytuł markiza Medenglaru - północnej, granicznej prowincji Królestwa Storester. Była ona bogata w złoża metali i przecinały ją ważne szlaki handlowe. Nic dziwnego, że przyczyniała się do znacznego wzrostu zamożności rodu Białego Rumaka. Urodę Evrana można by określić jako zupełnie przeciętną. Miał ciemne, krótkie włosy, zawsze powykręcane we wszystkie strony. Nie odznaczał się dużym wzrostem, ale zadbany zarost i wyrzeźbiona sylwetka dodawały mu powagi tudzież atrakcyjności. Na co dzień nosił drogie, aksamitne ubrania, którym prosty krój oraz stonowane barwy nadawały wyjątkowo eleganckiego wyglądu, lecz nie raziły prostych ludzi, jakimi się otaczał.
- Najjaśniejszy panie – skłonił się wysoki, czarnowłosy mężczyzna. Był przystojny, odziany w solidny i schludny strój, na który raczej nie mógłby sobie pozwolić żaden z mieszkańców wsi. A zatem to jakiś obcy, jak można było odgadnąć. – Czy zechcesz poświęcić chwilę, by mnie wysłuchać?
- Zbliż się – zachęcił szlachcic. - Zapamiętaj jednak, że nie jestem królem i nie należy mnie w podobny sposób tytułować - uniósłszy brew, spojrzał na swojego rozmówcę. - Nie mieszkasz tutaj, prawda? Co cię sprowadza? - spytał Evran uprzejmie. Z wielką ulgą zauważył, że w kolejce zostały zaledwie trzy osoby, nie licząc mężczyzny, z którym właśnie rozmawiał. W końcu będzie mógł iść na zasłużony odpoczynek po czwartej, comiesięcznej audiencji.
Zaskakujące, ile spraw mają do załatwienia tacy prości ludzie. Hrabia starał się pomagać każdemu w miarę możliwości, a rzadko spotykało się szlachcica tak przejętego swoimi obowiązkami. Większość skupiała się po prostu na korzystaniu z przywilejów, zatem nie bez powodu Evran cieszył się szczególnym szacunkiem ludu, głównie we Wschodnim Medenglarze, oraz skrywaną pogardą ze strony wyższych warstw społecznych.
- Siedzisz w swoim wielkim domu, zajmujesz się drobnostkami i masz tylko garstkę ludzi w garnizonie. Naprawdę jesteś gotowy na tak wielkie ryzyko? - pytanie wybrzmiało z ust przybysza i przygniotło hrabiego do krzesła.
O co może chodzić temu człowiekowi? Do tej pory, młody pan słuchał jedynie narzekań na trudne czasy, próśb o rozstrzygnięcie jakiegoś długotrwałego sporu, czy wreszcie błagań o nową krowę dojną, bo poprzednia została pożarta przez wilki. Spotkała go więc niemała niespodzianka, a przy tym nieznajomy okazał się zwyczajnie bezczelny. Serce hrabiego przyspieszyło dwukrotnie.
- Czego ode mnie chcesz? I kim jesteś? - spytał. - Nie słyszałem, żebyś się przedstawił.
- Poznasz moje imię w stosownym czasie, panie. Teraz nie możemy mówić zbyt wiele. Proponuję - mężczyzna mówił już niemal szeptem, pochylony w stronę hrabiego – żebyśmy spotkali się po zmierzchu, przy zachodniej bramie grodu.
Ledwo dokończył zdanie i natychmiast się wyprostował, robiąc krok do tyłu. Miecz strażnika oddzielił go od szlachcica, który teraz powoli wstał ze swojego krzesła.
- W jakim celu? - spytał hrabia. - Wszystko możesz mi powiedzieć tutaj. Dlaczego miałbym narażać się na spotkanie z tobą po ciemku, z daleka od domu?
- Nie ma znaczenia, co mogę ci powiedzieć, panie. Musisz się tam ze mną spotkać - mężczyzna wyraźnie zaakcentował ostatnie słowo. - Jeśli zależy ci na tych ludziach - ręką wskazał przestrzeń gdzieś za sobą - to przyjdź.
Niezręczna cisza zaległa w sali.
- Czy to groźba? - spytał złowieszczo Evran.
- Nie. To zaproszenie. Skorzystaj z niego, a nie pożałujesz – odparł mężczyzna, po czym nagle odwrócił się i szybkim krokiem ruszył do wyjścia. Tuż przed drzwiami zatrzymał go żołnierz i przyprowadził z powrotem.
- Nie pozwolę ci stąd wyjść zanim mi nie wyjaśnisz, co to wszystko ma znaczyć - powiedział poirytowany hrabia, gdy mężczyźni się zbliżyli.
- Każda minuta działa na twoją niekorzyść, panie. I nie jest to w żaden sposób ode mnie zależne. Ty sam możesz temu zapobiec. Okażesz wielką mądrość, jeśli mnie teraz wypuścisz i przyjdziesz pod zachodnią bramę, po zachodzie słońca. Jeśli nie - ty i twoi ludzie będziecie zgubieni.
Evran mierzył spojrzeniem obcego mężczyznę i teraz, choć starał się tego nie okazywać, naprawdę się przestraszył. Bał się podjąć jakąkolwiek decyzję. Ten człowiek mógł być niebezpieczny i lepiej było go nie wypuszczać, ale jeśli to co mówi było prawdą, to jeszcze bardziej niebezpieczne będzie trzymać go tutaj. Każdy wybór mógł okazać się zły, a nawet tragiczny w skutkach. Mimo wszystko, w głębi serca od początku wiedział, co musi zrobić.
- Wypuścić - wykrztusił w końcu hrabia. Zrezygnowany, zamknął oczy. Nie był pewien, czy dobrze robi, a przybysz jakby odgadł jego wątpliwości.
- Bardzo rozsądnie, hrabio. Nie wątpiłem, że wybierzesz większe dobro, zamiast chronić siebie - wyznał nieznajomy, uśmiechnął się i niemal wybiegł z sali.
Podmuch powietrza spod jego długiego, czarnego płaszcza, zgasił dwie, grube świece, umieszczone na stalowych lichtarzach po obu stronach krzesła. Wokół rozeszła się przyjemna woń parafiny.
Tajemnica, jaką ten człowiek przyniósł ze sobą, była bardzo niepokojąca. Trudno, trzeba zaryzykować spotkanie, ale na pewno nie bez ochrony – w końcu mógł to być nawet zabójca, wynajęty przez jakiegoś mściwego barona albo hrabiego. Regert, jego oddany rycerz i kapitan straży, będzie mu towarzyszył i to z uzbrojonym oddziałem, na wypadek niekorzystnego obrotu sytuacji.
- Panie mój, dobrze się czujesz? – pytanie wyrwało Evrana z chwilowego zamyślenia, jednak po upływie sekundy skinął głową. – Ciekawy jegomość, prawda? Pierwszy raz go tu widzę i szczerze mówiąc, mam mieszane uczucia – podjął z zamysłem Withelm, senior wioski i jedyna osoba, którą hrabia zapamiętał z imienia.
- W rzeczy samej, bardzo ciekawy. Powiedziałbym nawet, że dziwny. A gdzie są pozostali? Chwilę temu stało tam jeszcze dwóch, jeśli się nie mylę.
- Musieli przyjść z tym tajemniczym gościem, bo wyszli tuż za nim. Nie widziałeś, panie?
- Zamyśliłem się i nie zauważyłem kiedy odeszli. Ale przejdźmy do rzeczy, Withelmie, potrzebujesz czegoś? – uprzejmie spytał Evran.
Hrabia lubił tego mężczyznę, nieco już otyłego, z gęstymi, sumiastymi wąsami. Podobnie i większość mieszkańców wioski, ponieważ miał on w sobie coś, co przyciągało każdego, bez względu na stan majątkowy czy poziom inteligencji – głęboką pokorę, poczucie humoru i szacunek wobec wszystkich napotkanych osób. Był też nad wyraz uczciwy. Nigdy nie oszukiwał, płacił w terminie i pamiętał o wyświadczonych przysługach.
- Za twoim pozwoleniem, panie, chciałem tylko przedłożyć ci sprawozdanie z ubiegłego miesiąca i listę rzeczy do wykonania w kolejnym. Oto one, nic nadzwyczajnego.
- Dopilnuję, żebyście dostali niezbędne materiały i narzędzia, a ty zatroszcz się o resztę – powiedział Evran, spojrzawszy na kawałek papieru zapełniony niezbyt starannym i bardzo prostym pismem, pełnym drobnych błędów.
Withelm to chyba jedyny chłop, który potrafił pisać i hrabia wciąż nie wiedział, gdzie on się tego nauczył. Teraz jednak przejrzał podsumowanie finansowe, pokiwał głową i z aprobatą w głosie, rzekł:
- Widzę, że Sogra jest coraz bardziej samowystarczalna, a więc powiększenie tartaku się opłaciło.
- O tak! A jak tylko skończymy budowę nowego pieca dla Farda, zaczniemy ubiegać się o prawa miejskie – zażartował Withelm. – Będziemy mieli najlepsze zaplecze w całym Wschodnim Medenglarze, a przynajmniej w północnej ćwiartce! – tym razem nawet Evran zaśmiał się wraz z seniorem. Wprawdzie Wschodni Medenglar był jednym z mniejszych regionów królestwa, jednak nadal obejmował wystarczająco duże ziemie, by pomieścić stołeczne miasto prowincji, trzy zamki i wiele okolicznych wiosek, a Sogra nie wyróżniała się wśród nich. Szczerze mówiąc, daleko jej było do najlepiej prosperujących osad i nie ma się czemu dziwić.
Okolica wsi była wyjątkowo nieprzyjemna. Na północy wznosiły się góry porośnięte gęstymi lasami, pełne dzikich zwierząt i bandytów. Na południu rysowały się podmokłe tereny rozlewiska wielkiej rzeki Bredelvy, będące siedliskiem komarów i innego robactwa. Jedynym i niebagatelnym atutem tej lokalizacji był trakt handlowy, łączący trzy królestwa i przebiegający właśnie przez Sogrę. Niemniej, głównie z powodu grasujących wokół rzezimieszków, mieszkańcy wioski nie zaznawali wiele spokoju. Wciąż byli napadani i okradani, a kolejni panowie niewiele robili, by ich przed tym chronić. Zawsze powtarzali, że złodzieje są wszędzie i nie da się upilnować każdego domu.
Wiele lat temu, Sogreńczycy stanęli jednak w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa. Bandyci z Gór Naddehimkich przeprowadzili otwarty atak na wioskę. Zjawiło się ich ponad trzydziestu i nie chcieli jedynie rabować miedziaków czy narzędzi - byli żądni krwi i kobiet. Kilkuosobowy oddział straży obywatelskiej (uzbrojony w widły, tasaki oraz postawione na sztorc kosy) nie mógł zatrzymać brutalnych, ogromnych mężczyzn, wymachujących toporami i wielkimi nożami. Wtedy znalazł się odważny człowiek, który zjednoczył mieszkańców i poprowadził ich do walki.
Młody, charyzmatyczny mężczyzna rozbudził w swoich sąsiadach ducha walki. Brali do rąk wszystko, co nadawało się do wyrządzenia krzywdy oprawcom, od procy po młot kowalski, i biegli na pomoc swoim rodakom. W końcu, bandyci zaczęli się cofać, a kilkudziesięciu mężczyzn ścigało ich przez całą wioskę. Gdy Naddehici dostrzegli, że nie mają szans wygrać z chłopami, podpalili dwie kryte strzechą chaty. Tamtego roku lato było ciepłe i suche, więc ogień pochłonął je w zastraszającym tempie, wraz z trzema pobliskimi zabudowaniami i kilkoma stosami siana. Bandyci sami nie spodziewali się podobnych skutków i siedmiu z nich nie zdołało uciec z pożaru, którym zostali otoczeni. Wraz z nimi zginęło niestety kilku mieszkańców wioski. Wśród nich znalazła się, uwięziona w płonącym domu, Elza, ukochana dzielnego bohatera o imieniu Withelm. Młodzieniec nigdy nie pogodził się w pełni z poniesioną stratą, a po tych wydarzeniach, zniknął. Nikt nie wiedział, dokąd się udał. Wielu przypuszczało, że chłopak zginął w górach, rozszarpany przez niedźwiedzia albo stado wilków.
Aby w przyszłości uniknąć podobnych sytuacji, chłopi wysłali poselstwo do markiza Medenglaru, Etermonda, panującego na zamku w Regersecie. Markiz osobiście interweniował w sprawie zaatakowanej wioski. Wysłał tam swojego syna, Elgarda, nadając mu tytuł Pierwszego Protektora Sogry. Od tej pory, grodu strzegli prawdziwi żołnierze, wystawiając warty w dzień i w nocy. Z polecenia hrabiego, mieszkańcy wznieśli palisadę wokół najważniejszych budynków, aby w razie ataku mogli się za nią schronić. Powstał w ten sposób niewielki gród, który obejmował teren budowy nowego majątku dworskiego z niewielką, okrągłą kaplicą, a także młyn, kuźnię, tartak, gospodę i bogatsze domostwa wraz z zagrodami. Posiadał on dwie bramy – zachodnią oraz południową - i nie raz się już przydał, bowiem małe, niezorganizowane grupy bandytów wciąż próbowały szczęścia w napadach na wioskę.
Tymczasem, dwadzieścia lat po Bitwie o Sogrę, powrócił dawny bohater, Withelm. Został przyjęty z wielkimi honorami, a ówczesny senior Sogry ogłosił, że przekazuje mu swój urząd. Mieszkańcy przyjęli taki obrót spraw z niekłamaną radością. Wyprawili wielką ucztę i długo świętowali. Wspominając dawne dzieje, wypytywali dzielnego męża, co działo się z nim przez ostatnie dwie dekady. Niewiele się jednak dowiedzieli, ponieważ świeżo upieczony senior, oględnie mówiąc, niechętnie opowiadał o swoich przygodach.
Od jego powrotu minęło pięć lat. Withelm ukończył czterdziesty siódmy rok życia, a jego rudobrązową czuprynę już przyprószyła siwizna. Marzyły mu się czasy, gdy jego rodzinna wieś stanie się miastem. Wiele zbudowano, wiele także poświęcono, by ją ratować, i wspaniałym podziękowaniem dla poległych i budowniczych byłoby właśnie podniesienie statusu ich rodzinnej wsi, która leżała na mocno uczęszczanych drogach handlowych. Kupcy podróżujący między Treverdem a Regersetem, największymi miastami prowincji, oraz wyruszający z Medenglaru do północnego Królestwa Zimy, jak nazywany jest Forkholand, często zatrzymywali się w Sogrze, by uzupełnić swoje zapasy albo po prostu odpocząć.
- Czas pokaże, co wyniknie z twoich pięknych marzeń. Tymczasem, nadeszła pora na kolację! - zakrzyknął hrabia, podnosząc się z miejsca i zacierając ręce. - Tobie zaś radzę wracać do domu, robi się późno.
- Oczywiście, głupotą byłoby nie korzystać z mądrych rad pana. Nawet, jeśli mógłbym być jego ojcem! - zaśmiał się głośno.
- Znowu pozwalasz sobie na uszczypliwe uwagi, Withelmie. Kiedyś może cię za to spotkać porządny kopniak od młodego panicza! - obydwaj znów się roześmiali, po czym starszy, skłoniwszy głowę, opuścił salę audiencyjną.

* * *

Słońce powoli obniżało się na niebie za plecami czarno odzianego mężczyzny, gdy z odległości około trzystu metrów patrzył on na zachodnią bramę Sogry. Wiedział, że hrabia przyjdzie się z nim spotkać i wiedział, że nie będzie sam. Najprawdopodobniej weźmie też swoich najlepszych ludzi do ochrony. I właśnie o to chodziło...
- Myślisz, że nastraszyłeś hrabiego wystarczająco, żeby go tu ściągnąć? - spytał jeden z towarzyszy człowieka w czarnym płaszczu, wyraźnie od niego młodszy. Wyglądał jakby dopiero niedawno wyszedł spod opieki matki. Jego melodyjny, dźwięczny głos emanował jednak dziwną dojrzałością i zdawał się do niego nie należeć.
- Nie.
- Czyli Evran tu nie przyjdzie? - zdziwił się drugi, również bardzo młody. Miał błękitne oczy przypominające letnie niebo, a blond włosy spływały gładko po jego ramionach.
- Powiedziałem, że nie myślę, bym dostatecznie go wystraszył, bo ja WIEM, że tak było - mężczyzna mówił cicho, z poważną miną, lecz po chwili wygiął kąciki ust w triumfalnym uśmiechu.
- Haha, w porządku! - roześmiali się. - Udało ci się nas nabrać! Zatem nie mam więcej pytań, ufam ci.
- A powinieneś ufać Ellampatarowi.
Ta uwaga nieco zagęściła atmosferę. Młodzieńcom zrobiło się głupio, bo wiedzieli, że Nauczyciel ma rację. Zawstydzeni, spuścili głowy i przez chwilę patrzyli w ziemię. Wiedzieli przecież, kto ich tu przysłał i powierzył opiece mistrza.
- Dobrze, chłopcy, mam dla was kolejne zadanie. Na pewno zdążycie je wykonać, zanim zrobi się całkiem ciemno - obydwaj spojrzeli na niego z zainteresowaniem. - Przygotujcie ognisko!

* * *

Zarządca dworu, wezwany przez strażnika, pojawił się w bocznych drzwiach sali audiencyjnej i szybko ruszył w kierunku hrabiego.
- Fredellanie - zaczął hrabia, zanim tamten się zbliżył. - Poślij po fektora Regerta i powiedz, żeby stawił się tutaj z sześcioma ludźmi. Niech wezmą trzech łuczników - polecił, wstając z krzesła, na którym spędził kilka ostatnich godzin, przyjmując chłopów.
- Tak będzie, mój panie - odpowiedział posłusznie zarządca, zawrócił i już stał w progu, kiedy znów usłyszał wołanie Evrana.
- Idź wcześniej do kuchni i każ podać wieczerzę. Muszę coś zjeść, zanim wyjdziemy.
Odpowiedziawszy skinieniem głowy, Fredellan opuścił jadalnię. Ostatniego dnia każdego miesiąca zamieniała się ona w salę audiencyjną dla poddanych. Znikał z niej wówczas ogromny, dębowy stół i zdobione krzesła, zaś pod wielkim oknem, na lewo od wejścia, stawiany był podest, a na nim krzesło, które zajmował Evran.
- Hrabia życzy sobie zjeść kolację. Właśnie zakończył udzielać audiencji. Postarajcie się umilić mu odpoczynek - rzucił zarządca przez próg kuchni. Wyszedł na zewnątrz tylnymi drzwiami i poszedł do pobliskiego domu, w którym mieściły się koszary.
Zanim Evran wkroczył w wiek męski, Fredellan był zarządcą w domu jego ojca, Elgarda, obecnego markiza Medenglaru. Dobrze znał rodzinę, miał jej zaufanie i po odbyciu dwudziestu trzech lat służby w Regersecie, został oddelegowany do pracy u młodego hrabiego. Od czasów markiza Etermonda, każdy dziedzic Medenglaru miał przyjmować także tytuł Protektora Sogry, co uczynił również hrabia Evran, cztery miesiące temu. Przyjął zaszczytnie brzmiące miano Drugiego Protektora, zamieszkał na dworze we wsi i jego ojciec uznał, że doświadczony, zaufany sługa będzie stanowił dla niego nieocenioną pomoc.
Idąc teraz po najlepszego wojownika hrabiego, Fredellan zastanawiał się, co też takiego mogło się wydarzyć, że Evran potrzebuje mieć do dyspozycji niemal połowę dworskiego garnizonu. Dzieje się coś niedobrego, to pewne, ale jak duże jest niebezpieczeństwo? Nie było możliwości się tego dowiedzieć. W końcu hrabia nie musi się tłumaczyć przed służbą ze swoich planów czy problemów.
- Fred? Co cię tu sprowadza o tej porze? - pytanie wyrwało go z zamyślenia.
Nawet nie zauważył, że dotarł już do koszar. Drzwi były szeroko otwarte, ze środka słychać było gwar rozmów i co jakiś czas nagły wybuch śmiechu. Zarządca stanął twarzą w twarz z łysym, barczystym mężczyzną, który dowodził garnizonem. Był to praworządny, lojalny rycerz, z oddaniem służący swojemu panu, któremu przysięgał wierność aż po grób. Jego łagodne rysy mogły wprowadzić w błąd kogoś, kto nie wiedział, jaki potrafi być surowy i wymagający dla powierzonych mu podkomendnych.
- Nie wiem, co się dzieje, ale hrabia życzy sobie twojej obecności w sali jadalnej. Masz tam iść z trzema łucznikami i trzema piechurami.
W sali zrobiło się cicho i wszyscy czekali na rozkaz dowódcy.
- Słyszeliście, zbierać się! - krzyknął Regert i już po chwili całe pomieszczenie rozbrzmiało symfonią szumów, brzęków, szastnięć, stuknięć i chrząknięć.
Oddział bardzo sprawnie przygotował się do wyjścia - żołnierze założyli łuskowe zbroje, ciężkie buty i stożkowe hełmy z nosalem. Trzej wojownicy wzięli do rąk lekkie, okrągłe tarcze i krótkie miecze, a pozostali trzej zaopatrzyli się w proste łuki oraz przypinane do pasa kołczany, z których każdy mógł pomieścić jedenaście strzał. Kapitan natomiast przywdział płytową zbroję, chroniącą klatkę piersiową, ramiona i nogi, a na głowę włożył hełm, ściśle przylegający do czaszki, z otworem na oczy i usta w kształcie litery T.
Tak uzbrojeni udali się w wyznaczone miejsce, gdzie ich pan spożywał wieczerzę. Gdy weszli, hrabia pozdrowił ich skinieniem głowy, a oni stali w całkowitym milczeniu, nerwowo oczekując dalszych wydarzeń. Twarz Evrana zdradzała napięcie, najwidoczniej niezmniejszone przez ciepły posiłek, którego teraz już tylko resztki leżały przed nim na talerzu.
- Po zmroku udamy się do zachodniej bramy - zaczął. - Mam się tam spotkać z jakimś człowiekiem. Nie będzie sam, towarzyszy mu przynajmniej dwóch młodzieńców, a wy musicie mieć oczy dookoła głowy, bo nie ręczę, że nie przygotował jakiejś pułapki. Słońce dopiero zachodzi, więc nie musimy się spieszyć, ale chcę, żebyście byli gotowi.
Nastąpiła chwila milczenia, którą przerwał fektor Regert.
- Panie, może wyślę kogoś, żeby się rozejrzał przy zachodniej bramie?
- Słusznie. Tylko niech się nie da zauważyć, to bardzo ważne.
- Adlera niełatwo dostrzec, gdy się ukrywa. Nawet, jeśli się wie, czego szukać - zapewnił Regert i, na znak hrabiego, zwrócił się do jednego ze swoich ludzi. - Hamas, idź po niego. Niech obserwuje okolicę bramy. Wróć przez stajnię i przyprowadź mi Gala i Heresta.
Żołnierz zasalutował, pospiesznie opuścił salę i truchtem udał się z powrotem do koszar. Wychodząc, bez trudu mógł dostrzec, że bramy są jeszcze otwarte, ponieważ dwór hrabiego usytuowany był na wzniesieniu przy północnej palisadzie i widok z niego obejmował całą wieś. Czerwony blask zachodzącego słońca powoli ustępował miejsca ciemności.
Musimy się spieszyć, pomyślał i już po chwili, gdy zaczęto zamykać południową bramę, znalazł się przed drzwiami koszar.

* * *

- Nadszedł czas. Jesteście gotowi? - spytał człowiek ukryty w lesie, przyglądając się zachodniej bramie wioski.
- Czekamy na sygnał - usłyszał w odpowiedzi, po czym wskazał ruchem ręki, aby poszli naprzód.
Posuwali się wolno, a przy tym niezwykle cicho. Przeszli tak około dwustu metrów, po drodze obserwując, jak ktoś biega przy koszarach. To znaczyło, że mogą napotkać większy opór niż się spodziewali. Trzeba będzie zachować ostrożność.
- Ha! Nawet nie zamknęli... - zaczął najmłodszy z nich.
- Cicho! Tam - szepnął jeden - widziałem jakiś cień. To chyba zając, ale wolałbym sprawdzić.
Dowódca kiwnął głową i tamtego już nie było. Musiał obejść bramę bardzo szerokim łukiem, chowając się za drzewami i krzakami, a chwilami się czołgając. W końcu znalazł się przy palisadzie i, ku swojemu zdziwieniu, nie był tam sam. Bezszelestnie zaczął przysuwać się do człowieka, leżącego w trawie w pobliżu bramy.
Czego on tu szuka, zastanawiał się, powoli się zbliżając.

* * *

Cisza. Było już niemal zupełnie ciemno i tylko słabe światło gwiazd rozświetlało nocny krajobraz. I ta okropna cisza. Czasem tylko przerywały ją, dochodzące z daleka, ledwo słyszalne odgłosy pogrążającej się we śnie wioski. Widok ponurych gór dookoła wciąż rodził w Adlerze mieszane uczucia - strachu, obawy i podziwu. Tam czaiło się jakieś zło, wszyscy o tym mówili. Od czasu, kiedy rozpoczął służbę w garnizonie hrabiego Evrana w Sogrze, nasłuchał się wiele historii o bandytach, wilkach, ale przede wszystkim o innych, naprawdę przerażających tajemnicach, jakie skrywają Góry Naddehimskie.
Teraz, gdy Adler rozglądał się w poszukiwaniu niebezpieczeństwa, w mroku nocy, historie wieśniaków ożywały w jego wyobraźni niczym przebiśniegi na wiosnę - bardzo delikatnie przeciskały się do świadomości młodego żołnierza, budząc w nim rosnącą trwogę. Nadal był młody, zaledwie trzy lata temu osiągnął pełnoletniość i nie wyzbył się jeszcze tego głęboko zakorzenionego lęku przed nieznanym, które może nadejść z każdej strony.
Jestem przecież mężczyzną, żołnierzem, a nie dzieckiem - dodawał sobie odwagi - nie powinienem wierzyć w bajki. Po chwili, położywszy dłoń na twardej rękojeści miecza, Adler poczuł się znacznie pewniej.
I wtedy coś usłyszał.

* * *

Żołnierze czekali na powrót hrabiego, który poszedł się przygotować na spotkanie z nieznajomym. Najpierw zmienił swoją aksamitną koszulę na grubą, wełnianą, która lepiej nadawała się pod zbroję. Potem, z pomocą służącego, założył lekką kolczugę, sięgającą kolan, napierśnik ozdobiony białym rumakiem na zielonym tle, a także naramienniki, karwasze i nagolenniki. Do pasa przypiął miecz, a po wewnętrznej stronie lewej nogi, w cholewie buta ukrył ostry sztylet.
Zawsze może się przydać, pomyślał ze smutnym uśmiechem. Z hełmem pod pachą, wyszedł z komnaty i ruszył w dół po wielkich, drewnianych schodach. Zielona peleryna sfruwała za nim, wznosząc się i opadając niczym morskie fale. Gdy znalazł się w głównym korytarzu, zawołał swój oddział z jadalni, której ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi były teraz szeroko otwarte.
- Najwyższy czas przekonać się, o co chodziło temu człowiekowi i niech Bóg ma go w opiece, jeśli to jakaś błahostka albo próba zamachu - powiedział Evran, chcąc sprawić wrażenie bardzo pewnego siebie, ale sam zauważył, że nie wyszło mu to najlepiej. Różne rzeczy dzieją się pod osłoną nocy, jednak wolałby, żeby nie była to żadna z przychodzących mu właśnie na myśl.
Hrabia odwrócił się w prawo, machnął ręką i pomaszerował do wyjścia, ale zawahał się.
- Poczekajcie - rzucił zawracając i szybkim krokiem udał się w kierunku dworskiej kaplicy, jedynej we wsi, którą opiekował się stary zakonnik.
Młody pan nie zaglądał tam właściwie nigdy, jednak teraz, nie wiedząc dlaczego, czuł niebywałą potrzebę modlitwy. Zdumiał go ten fakt, bowiem jego aktywność religijna ograniczała się jedynie do uczestnictwa w publicznych nabożeństwach z okazji ważnych uroczystości, te zaś odbywały się wyłącznie w katedrach miast. Evran natomiast, od ponad czterech miesięcy mieszkał na wsi i tylko kilka razy odwiedził rodzinne strony w Regersecie, a poza tym raz wybrał się do Treverdu, odwiedzić stryja, który zarządzał miastem.
- Rzadki gość - odezwał się silny, niski głos zakonnika. - Jeśli dobrze pamiętam, panie, odwiedziłeś naszą kaplicę tylko raz, odkąd tu jesteś. Nie wdałeś się w Elgarda.
- Czy to twoja sprawa, ojcze? Odkąd to wizyty w kaplicy należą do obowiązków hrabiego? - rzekł Evran i zaraz pożałował tych słów. - Wybacz - przemówił po chwili milczenia - nie zwykłem tu zaglądać, masz rację. Potrzebuje tylko chwili. Nie wiem, czy to ma sens, ale czuję, że muszę to zrobić - posmutniał, opuścił głowę i minął starca, wchodząc w ciemność kaplicy.
- Illai przemawia w różny sposób. Czasem głosem kapłana, innym razem głosem serca - ojciec Adalbert wypowiedział to zdanie cicho i powoli, aby stojący w kaplicy panicz miał czas na refleksję. Trwało to najwyżej pół minuty.
- Niech się ojciec za mnie modli - rzucił hrabia, wychodząc z małego, pachnącego kadzidłem pomieszczenia. Bardzo szybko przemierzył wąski korytarz, przeszedł na czoło oddziału i, pewniej niż ostatnim razem, zawołał:
- Ruszamy!
Opuścili dwór i wstąpili na główną drogę. Evran dosiadał siwego Heresta, zaś Regert jechał po jego prawicy na swoim gniadoszu, Galu. Reszta, w zwartym szyku, maszerowała za nimi.
- Dlaczego brama wciąż jest otwarta? - spytał hrabia głośno. - Powinni ją zamknąć po zmroku.
- Dziwne - przyznał rycerz. - Kto dziś pełni wartę przy zachodniej bramie?
- Mikal i Torren - usłyszał w odpowiedzi - nie są zbyt rozgarnięci. Może nie zauważyli nawet, że słońce zaszło - zaśmiał się Bregor.
- Ktoś tam jest! - zawołał jeden z żołnierzy. - Biją się!
- Szybko! Za mną! - krzyknął Regert, dobywając miecza.

* * *

Był tuż tuż, dzieliły ich najwyżej dwa metry...
Psia mać! - zaklął w duchu, gdy z kępy suchej trawy, tuż obok niego, wybiegł zając. Jednak się nie mylił, widział go wcześniej.
I szlag trafił zaskoczenie, pomyślał. Znajdował się wszak na tyle blisko, że jednym susem pokonał odległość dzielącą go od wartownika. Próbował trafić sztyletem w pierś żołnierza i pewnie by mu się udało, gdyby nie to, że nogi miał zdrętwiałe od długiego, powolnego skradania się w przysiadzie. Nie pozwoliły mu wybić się z taką siłą, jakiej potrzebował i zaatakowany strażnik miał czas na reakcję. Złapał napastnika za przegub w ostatniej chwili i razem padli na ziemię.
Adler dzielnie bronił się przed ciosami sztyletu, zadawanymi przez niedoszłego zabójcę. Siłując się z nim, utrzymywał kamienny uścisk wokół nadgarstka brodatego mężczyzny. Kolejne pchnięcia nie osiągały celu, a szamotaninę dostrzegli już żołnierze nadbiegający drogą od dworu. Wtedy napastnik zadał żołnierzowi silny cios w podbrzusze i ten rozluźnił uchwyt. Ostrze wysoko uniesionego sztyletu mignęło w blasku księżyca, który przed chwilą wyłonił się zza chmur.

* * *

- Na co czekasz?! Strzelaj! - krzyknął Hamas do napinającego łuk kolegi.
- Może trafić Adlera, nie poganiaj go! - odpowiedział inny.
- Strzelaj do cholery!
Zanim dokończył zdanie, strzała świsnęła w powietrzu. Trafiła w cel, sekundę przed natarciem fektora Regerta. Tylko czy wystarczająco szybko, by uratować Adlera? Zaraz się przekonają. Piechurzy byli już niemal przy bramie, natomiast łucznicy właśnie ruszyli w jej stronę, ile sił w nogach.
Nagle dobiegł ich bojowy okrzyk oddziału ukrytego w ciemności lasu. Zgraja wielkich zbirów wybiegła w kierunku bramy, a było ich z pewnością więcej niż tuzin, choć w ciemności trudno to było ocenić. Trzech żołnierzy hrabiego stanęło ramię w ramię, osłaniając swoimi tarczami przejście do wioski, a kapitan zadął w róg. Jasny, dźwięczny głos roztoczył się nad doliną, wzywając pomocy.
- Bandycka hołota! - krzyknął wściekle Evran. - Jednak weszliśmy w pułapkę - dodał.
W tej chwili przybiegli łucznicy ze strzałami na cięciwach i wycelowali w stronę nadbiegającego oddziału, znajdującego się już bardzo blisko. Odgłos wypuszczanych strzał zlał się z uderzeniami oręża. Co najmniej trzech bandytów leżało już na ziemi. Niestety, obok nich znalazł się jeden z piechurów, w którego głowie tkwił teraz ogromny tasak. Jego śmierć złamała linię obrony i od tej pory każdy sam mocował się z przeciwnikami.
Fektor Regert walczył wspaniale. Dobrze wyszkolony szermierz jeździł wokół, z łatwością powalając kolejnych przeciwników. Pokonawszy piątego z kolei, ruszył na pomoc swojemu panu, który bronił się przed trzema napastnikami równocześnie. Jeden z nich, niespodziewanie odwrócił się w stronę nadjeżdżającego wojownika i zadał bardzo szybki cios długim, dwuręcznym toporem. Rycerz omal nie wyleciał z siodła, gdy przyjął uderzenie na tarczę. Odzyskawszy równowagę, przejechał jeszcze kilka metrów, zawrócił i natarł na topornika, który tym razem nie mógł go zaskoczyć. Regert sparował cios, tym razem już słabszy i mieczem sięgnął odsłoniętej szyi przeciwnika. Krew obficie trysnęła z rany, a mężczyzną wstrząsnęły śmiertelne konwulsje i po chwili wyzionął ducha.
Evran uporał się z pozostałymi wrogami i odwrócił się w kierunku miejsca bitwy z przerażeniem w oczach - bandyci nadal przewyższali ich liczbą przynajmniej trzykrotnie. Śmiercionośne pociski łuczników bez trudu przebijały cienkie pancerze, a czasem jedynie skórzane kaftany górskich łotrów, jednak tylko do czasu. Wielki zbir wdarł się za plecy walczących piechurów i zmusił łuczników do ucieczki. Stojący najbliżej, nie zdążył odskoczyć dość wcześnie i łukiem próbował zablokować uderzenie ciężkiego miecza. Rozległ się głośny trzask, kiedy drewno pękło, a żołnierz krzyknął przeraźliwie. Odparowane uderzenie raniło go w nogę i chwilę później, uniesiony miecz pewnie odciąłby mu głowę, gdyby Hamas nie zastrzelił napastnika. Sytuacja wyglądała coraz gorzej, a pomoc nie nadchodziła. Gdzie są posiłki? I co z Adlerem?
Nagle oślepiający blask wypełnił pole bitwy. Wszyscy zasłonili oczy, zachwiali się zszokowani i przez kilka sekund nikt się nie ruszał.
- Co za sukinsyn?! - zawołał jakiś ochrypły głos.
- Walczyć dalej! - odpowiedział mu drugi i znów dało się słyszeć brzęk stali, odgłosy cięć oraz krzyki umierających, lecz blask nie ustępował.
Hrabia, oddalony nieco od reszty, miał lepszy ogląd pola i widział już, co się dzieje. Majestatyczne postaci biegały między walczącymi z zadziwiającą lekkością, jakby unosiły się nad ziemią. Zręcznie zadawały błyskawiczne ciosy swoimi, wydawałoby się, przezroczystymi mieczami, od których bandyci padali jeden po drugim. Może było ich pięć, może dziesięć? Trudno było policzyć świetliste sylwetki, bo niemal rozpływały się w oczach. W jakiś niewytłumaczalny sposób, właśnie te istoty emanowały silnym, ciepłym światłem.
Nie upłynęła minuta i znów zrobiło się zupełnie ciemno, nawet jeszcze ciemniej niż przed rozpoczęciem walki. Takie przynajmniej odnieśli wrażenie. Chwilę temu, żołnierze widzieli niewyraźne, jaśniejące kształty, które mijały ich niczym letni wietrzyk, zaledwie zbliżając się do przeciwników, którzy w tym momencie tracili życie, a teraz wszyscy stali oszołomieni w mroku nocy. Nikt się nie odzywał, bandyci leżeli w kałużach krwi, a z nimi dwaj polegli strażnicy Sogry i hrabiego. W tym momencie nadbiegły posiłki. 
- Na Boga! Co się stało? - zawołał jeden z przybyłych.
- Naddehici - odezwał się z ziemi Bregor, sycząc przez zęby z bólu. - To już szósty atak na gród od Wielkiej Czystki. Zebrali z trzydziestu ludzi. Gnoje chyba rosną na drzewach, tak szybko się mnożą w ostatnim czasie - warknął, złapawszy się za ranną nogę.
- Ja nie o tym! Chodziło mi o to światło. Co to było?
- Dość gadania! - przerwał Regert. - Później będzie czas na opowieści. Zająć się rannymi i zmarłymi! - rozkazał i żołnierze zaczęli przemierzać okolicę.
Po chwili, nad pobojowiskiem roztoczył się wrzask rozpaczy - Fanes zobaczył ciało brata. Na przemian płakał i krzyczał, przytulając swojego małego braciszka, którego oczy patrzyły teraz nieruchomo w dal. Starszy zawsze opiekował się młodszym o sześć lat Ogenesem, dopóki nie został żołnierzem i nie opuścił rodzinnego domu. Już wtedy było mu ciężko rozstać się z bratem, choć wiedział, że ten dołączy do niego, gdy dorośnie. Teraz rozstanie miało trwać o wiele dłużej.
Walter podszedł do niego, ukląkł w trawie i położył mu rękę na ramieniu. Przez kilka sekund trwali tak bez ruchu.
- On jest teraz bezpieczny, tak? Jest szczęśliwy? - odezwał się Fanes przez łzy.
Walter kiwnął głową w odpowiedzi.
- Zginął w obronie swojego pana i słabszych od siebie. Trudno o bardziej rycerską śmierć - dodał Ered, stając w pobliżu.
- Zabierzmy go stąd - zachęcił Walter i pomógł wstać przyjacielowi, pogrążonemu w żałobie.
Fanes wziął ciało brata na ręce i oddalił się od pola bitwy.
W tej samej chwili, Nader, kuzyn Bregora, wziął pod ramię swojego rannego krewniaka i zaprowadził go do wioski. Obydwoje byli masywnymi mężczyznami, ale Breg był o głowę niższy, więc niektórzy mieli podstawy, by twierdzić, że jest nawet za gruby.

- To Adler! Chodźcie tu szybko, znalazłem Adlera! - zawołał swoim niskim, ochrypłym głosem Miron. Z pozoru nie wyglądał na zaprawionego w bojach żołnierza. Był raczej chudy, ale potrafił zadziwić swoją siłą, ukrytą w twardych jak stal mięśniach. Mierzył niemal dwa metry wzrostu, a jego długie, czarne włosy zwijały się w loki, podobnie jak przystrzyżona estetycznie broda.
Wszyscy podbiegli w miejsce oddalone o kilka metrów od pola bitwy, gdzie leżało dwóch mężczyzn. Pierś jednego z nich była przebita strzałą, której dłuższy fragment, zakończony ostrym grotem, wystawał mu z pleców. Drugi człowiek, przygnieciony ciężarem tamtego, leżał półprzytomny i ciężko oddychał.
- Zdejmijcie to ścierwo z Adlera! - zawołał dowódca, a Miron i Demuran natychmiast wykonali jego polecenie. Wtedy zobaczyli rękojeść sztyletu, wystającą z lewego barku żołnierza. Rana obficie krwawiła.
- Adler, bracie, wszystko będzie dobrze - powiedział Miron, nachyliwszy się nad nim. - Zabierzemy cię do ojca Ada. Ale najpierw musimy wyciągnąć sztylet.
Żołnierz kiwnął delikatnie głową, na znak przyzwolenia i zacisnął zęby, żeby przygotować się na nową falę bólu.
- Potrzebuję czegoś, żeby zatamować krwawienie, jak tylko wyjmę nóż - stwierdził Dem, a Hamas zdjął swój płaszcz i pokazał, że jest gotowy. - Spokojnie, będzie bolało, ale tylko przez chwilę. Postaram się zrobić to szybko, ale muszę uważać, żeby bardziej cię nie uszkodzić - starał się jak najlepiej przygotować swojego druha na to, co się wydarzy. Następnie złapał delikatnie wystającą z jego barku rękojeść.
Wraz z pierwszym ruchem sztyletu, Adler mocno spiął mięśnie i wyraźnie walcząc z bólem, wbijał palce w ziemię, jednak nie krzyczał. Zwinnym, pewnym ruchem ręki, Demuran wydobył ostrze z rany, która okazała się głębsza niż przypuszczali. Wyraźnie widać było uszkodzony obojczyk i rozerwane mięśnie, a w powstały otwór można by swobodnie włożyć dwa palce. Hamas natychmiast przycisnął do rany swój płaszcz, który szybko sczerniał od świeżej krwi. Adler zaś, bardzo osłabiony, stracił przytomność.
Gdy tamci opatrywali kolegę, Miron wraz z Gossem, który nie zdążył wziąć udziału w bitwie, przytargali z tartaku wielką deskę, na której delikatnie położyli rannego.
- Zanieście go do ojca Adalberta - zarządził kapitan, z goryczą w głosie. - Mam nadzieję, że będzie potrafił mu pomóc.
W tym czasie, pozostali przenieśli ciała swoich dwóch pobratymców za palisadę, gdzie zbierało się coraz więcej ludzi, wyrwanych ze snu odgłosami walki. Część mężczyzn była nawet uzbrojona w kosy, widły czy noże, a kowal opierał się na trzonie swojego wielkiego młota, którego obuch spoczywał u jego stóp.
- Panie, wszystko w porządku? - Regert podbiegł do hrabiego, który stał, wpatrzony w pobojowisko nieobecnym wzrokiem. Dopiero teraz zauważył, że szlachcic dziwnie się zachowuje.
- Tak, ja... Nie wiem, czy to nie zwidy, ale... Chyba widziałem anioły.
- Anioły? - wykrzyknął kapitan tak, że usłyszeli go wszyscy dookoła. Dało się wyczuć napięcie, jakie ta uwaga wytworzyła pośród gapiów. Żołnierze i niektórzy chłopi widzieli wprawdzie jakąś przedziwną światłość, ale nikt nie miał pojęcia, skąd ona się wzięła. - Istoty ze starych legend? Czy... Czy to możliwe, panie?
- Możliwe - odpowiedział nieznajomy, wysoki głos. - Jeśli się nie mylę, przed chwilą widzieliście Kavarkarów.
Wszyscy obrócili się w stronę, z której dochodziła odpowiedź.
- Stój, w imię króla! - zawołał Regert, wyciągając miecz w kierunku obcego. - Kim jesteś i czego chcesz?
- Proszę o wybaczenie, byłem umówiony na spotkanie z twoim panem, fektorze - przybysz skłonił się nisko, a jego czarne włosy opadły daleko poniżej linii ramion.
- To ty! Ty zaprowadziłeś nas w tę pułapkę! - krzyknął gniewnie hrabia, podchodząc do mężczyzny, którego natychmiast otoczyli żołnierze. Regert przystawił czubek miecza do jego gardła.
- Ja was ostrzegłem przed zasadzką, szlachetni panowie. Gdyby nie moja wizyta, waszą wieś plądrowaliby Naddehici, a wy już byście nie żyli - powiedział spokojnie obcy. - Hrabio, pamiętasz, co ci powiedziałem?
- Przypominam sobie tylko, że nie podobał ci się fakt, iż siedzę we własnym domu i wysłuchuję problemów moich poddanych.
- I zajmuje cię to tak bardzo, że zapominasz o zapewnieniu im bezpieczeństwa.
- Jak śmiesz krytykować swojego pana? - spytał kapitan, czerwony ze złości.
- Regercie, niech mówi dalej - polecił Evran.
- Dziękuję. Hrabia nie jest moim panem, fektorze. Służę o wiele większemu panu. I bynajmniej nie przyszedłem tu kłócić się z jego rycerzem, choćby najznamienitszym.
- Jesteś bezczelny - wycedził Regert przez zęby.
- A ty bardzo nerwowy. Hrabio - przybysz zwrócił się w stronę Evrana - wiem, co mówię. Twój garnizon niedługo przestanie stanowić gwarancję bezpieczeństwa dla tych ziem. Powinieneś o tym wiedzieć, ale nie wysyłasz żadnych patroli. Zbliżają się mroczne dni. To był pierwszy tak wielki atak, ale z pewnością nie ostatni. Naddehici schodzą z gór. Coś ich stamtąd wypłoszyło i obawiam się, że to nie były tylko dzikie zwierzęta.
Każde kolejne słowo budziło coraz większy niepokój w sercach słuchaczy. Bandyci z gór nie należeli do lękliwych. Jeśli coś było w stanie przerazić ich do tego stopnia, by opuścili swoje kryjówki, to mieszkańcy wioski także powinni się tego obawiać.
- Wciąż nie wiemy, jak się nazywasz. Ty znasz moje imię, wyjaw mi swoje.
- Pobratymcy zwą mnie Asiriyar. Jestem przyjacielem Królestwa Storester i służę mu swoją pomocą.
Zapewnienie o życzliwych zamiarach nieco uspokoiło żołnierzy. Mimo to, nadal nie opuszczali mieczy, gotowi bronić hrabiego, gdyby zaszła taka potrzeba.
- Dobrze, Asiriyarze, powiedz zatem, jak kwestionowanie mojego sposobu zarządzania wioską miało mnie ostrzec przed bandytami?
- Przyszedłeś na spotkanie ze mną z oddziałem żołnierzy. Łatwe do przewidzenia, biorąc pod uwagę okoliczności naszej rozmowy. Tego właśnie się spodziewałem i tylko na tym mi zależało. W przeciwnym wypadku, nie stanęlibyście w bramie na czas, a tamci weszliby przez nią do grodu. Może nawet do twojego domu.
- Nie mogłeś po prostu powiedzieć, że u moich bram czają się bandyci? Wyjechałbym na nich i zdeptał w ich własnej kryjówce!
- Właśnie, prawdopodobnie wyjechałbyś na nich, wcześniej podnosząc alarm w całej wiosce i sprowadziłbyś na siebie zgubę.
- Zgubę? Sugerujesz, że trzydziestu łachudrów pokonałoby moich, gotowych do walki, żołnierzy?
- Pewnie nie, choć ponieślibyście spore straty. Ale w lesie czaiła się ich przeszło setka.
Tłum, z przejęciem słuchający tej wymiany zdań, westchnął głośno. Ludzie zaczęli wymieniać między sobą ciche uwagi i niedowierzająco patrzyli to na siebie, to na żołnierzy, a w końcu na tajemniczego przybysza w czerni.
- Bzdura, nie wierzę! Jeśliby tak było, dlaczego nie zaatakowali wszyscy razem?
- Fortel. Pierwsza grupa miała uderzyć po zachodzie słońca, podpalić bramę - która przez niedbalstwo strażników nie została nawet zamknięta, więc mieliby ułatwione zadanie - i wziąć na siebie obronę. Pewnie zaskoczyło ich wasze pojawienie się tam, dlatego przyspieszyli atak. Jednak, widząc tylko pięciu z was - bo nie mogli dostrzec łuczników - stwierdzili zapewne, że nie będziecie stanowić wielkiej przeszkody i przypuszczam, że tylko dlatego nie zmienili planu. W każdym razie, po odparciu pierwszego natarcia, które być może zakończyłoby się pozorowanym odwrotem, sądzilibyście, że to koniec. Wtedy przybiegłoby osiemdziesięciu świeżych zbirów, jeśli można to tak ująć - dodał z uśmiechem i znów spoważniał. - Oni splądrowaliby waszą wieś, rozkradliby wszystko, co się da i spaliliby do fundamentów to, czego nie mogliby zabrać ze sobą.
Zgromadzeni przy bramie nie mogli wprost uwierzyć w opowieść Asiriyara o armii zbójców pod ich domami, a on, jakby wiedząc co zaprząta ich myśli, powiedział:
- Jeśli wyślecie kogoś, żeby sprawdził ślady w lesie, przekonacie się, że mówię prawdę. Nawet w środku nocy nie da się nie zauważyć zniszczeń, które zostawia po sobie taki oddział.
- Zaraz, zaraz! - wtrącił się Regert. - Wszystko może miałoby sens, ale wciąż nie rozumiem, dlaczego druga grupa nie... - zaczął i ugryzł się w język, przypomniawszy sobie niebywały obrót wydarzeń, który nastąpił w czasie walki.
- Dlaczego druga grupa nie zaatakowała? - dokończył Asiriyar. - Chyba sam rozumiesz, fektorze, skoro nie dokończyłeś pytania. Po tym co zobaczyli, rozpierzchli się, każdy w swoją stronę. To zwykli bandyci, bezładna zbieranina facetów, którzy próbują się dorobić. Nie zamierzają ginąć w walce ze świecącym jak słońce przeciwnikiem - rozłożył ręce, rozglądając się po wpatrzonych w niego twarzach.
- Ten przeciwnik... Wspomniałeś, że jak się nazywa? - spytał hrabia, licząc, że dowie się co takiego widział przed kwadransem, opodal bramy.
- Ci wojownicy to Kavarkarzy. Często nazywa się ich Aniołami, Strażnikami, świetlistymi duchami bądź wysłannikami Boga i rzeczywiście, coś w tym jest. To obrońcy ludzkości. Nie kłaniają się żadnemu królowi, a jednocześnie są przyjaciółmi każdego z nich, albowiem ich misją jest bronić świat ludzi przed zagładą - ostatnie słowo Asiriyar wypowiedział wolniej i ciszej niż resztę zdania. - Myślicie pewnie, że jestem szalony. Widzę to w waszych oczach. Możecie mi nie ufać, ale nie powinniście lekceważyć znaków. Nie potrafię jeszcze odpowiedzieć na pytanie, co wam zagraża, ale skoro pojawili się Kavarkarzy, to sprawa jest najwyższej wagi. Ostatniego Strażnika widziano na tych ziemiach, zanim powstał Storester, gdy skończyła się Wojna Wielkich Królów.
- O czym ty mówisz? Przecież to bajki, którymi nasze babki straszą dzieci! - zawołał Ryn. - Wierzycie w te bujdy o aniołach? Bo ja nie!
- Ja też nie. Wyrosłem już z opowieści o duchach - zawtórował mu Garen i zaśmiał się, a do niego dołączyło jeszcze kilka głosów.
- Nie było was tutaj, gdy oni przyszli - słusznie zauważył Demuran. Ten chudy żołnierz o pociągłej twarzy był znany ze swoich naukowych zamiłowań i, kto jak kto, ale on nie dawał wiary legendom. - Nigdy bym nie uwierzył, gdyby ktoś mi o tym opowiedział, ale widziałem ich na własne oczy.
- Wystarczy! - kapitan straży uniósł dłoń. - Koniec dyskusji. Demuran, Hamas, przygotujcie naszych zmarłych do pochówku. Pożegnamy ich jutro, z honorami, na które zasłużyli. Ryn i Garen - wskazał palcem w ich stronę - zbierzcie z pobojowiska wszystko, co przedstawia jakąś wartość, a resztę spalcie - spojrzał w stronę otwartej bramy. - Razem z ciałami.
- Może obetniemy im głowy i ponabijamy na pale przy granicy lasu? Tak dla przestrogi - zaproponował szeptem Miron.
- I staniemy się barbarzyńcami, jak oni? - odparł Walter i pokręcił głową. Nie był najmocniejszy fizycznie, ale bardzo szybko biegał, jeszcze szybciej myślał i na pewno górował nad innymi siłą ducha. Jego inteligencja i głęboka wiara budziły zasłużony szacunek towarzyszy.
- Zawsze wszystko popsujesz - bąknął ponuro jego przyjaciel, ale w myśli przyznał mu rację.
- A Miron i Walter wam pomogą - dodał Regert, wyraźnie niezadowolony, że pozwalają sobie na rozmowy, gdy on wydaje rozkazy. - Pozostali, macie znaleźć Mikala i Torrena. I lepiej, żebyście odszukali ich przede mną, bo inaczej obetnę im ręce i nogi! - wyglądał tak, jakby naprawdę gotów był to zrobić.
- Asiriyarze - Evran zwrócił się do przybysza, gdy kapitan rozdzielał zadania swoim podkomendnym. - Zechcesz być moim gościem? Nie wiem, jak tego dokonałeś, ale wygląda na to, że nas dzisiaj uratowałeś i chciałbym ci się jakoś odwdzięczyć.
- Nie trzeba, panie. To był mój obowiązek.
- Obowiązek? A kto cię nim obarczył?
- Mój pan, Ellampatar.
- Nigdy o nim nie słyszałem. Nie pochodzi z naszego królestwa, prawda? I, o ile się nie mylę, nie mieszka też w Forkholandzie - zastanowił się hrabia, patrząc uważnie w oczy Asiriyara. Były błękitne i błyszczące jak morze, na które padają promienie południowego słońca.
- Masz rację, panie. Jeśli nadarzy się okazja, kiedyś mu ciebie przedstawię - odparł tamten i skłonił się nieznacznie. - Dziękuję za twoją propozycję i z radością bym ją przyjął, jednak nie jestem tu sam. Dwóch moich braci oczekuje mnie przy naszym obozowisku w lesie.
- Twoi bracia również znajdą ciepły kąt w moim domu - zapewnił Evran.
Zauważywszy uśmiech na twarzy Asiriyara, który skinął głową w dziękczynieniu, dodał:
- Idź po nich, a potem skierujcie się wprost do mojego domu na wzgórzu. Stajenni zajmą się waszymi końmi.
- Nie ma takiej potrzeby, wędrujemy pieszo - odparł gość i ruszył do lasu.
Hrabia, gestem nakazał Regertowi iść ze sobą. Wsiedli z powrotem na konie i powoli skierowali się do wioski.
- Ten Asiriyar to bardzo dziwny człowiek. Nadal nie rozumiem, dlaczego ukrywał przede mną wszystko, co wiedział - zaczął Evran, gdy minęli krąg wieśniaków, zebranych przy bramie.
- Skoro znał plan ataku, to mógł nam go wyjaśnić. Wtedy nie podjęlibyśmy pochopnych działań.
- Nawet jeśli, to musielibyśmy zmobilizować całą wioskę, żeby się obronić przed tą napaścią. Prawda jest taka, że tylko pojawienie się tych... Kraka... Znowu zapomniałem, jak się nazywali. W każdym razie, tylko ich przybycie uratowało nas przed krwawą rzezią.
- Myślisz, panie, że on o nich wiedział? - spytał rycerz.
- Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym trudniej mi uwierzyć, że nie wiedział.
- Nie rozumiem tego wszystkiego.
- Podobnie jak ja, mój drogi. Tak czy inaczej, Asiriyar i jego bracia będą naszymi gośćmi. Chciałbym, żebyś mimo wszystko na nich uważał. Nie możemy być pewni, czy mówi prawdę. Może dowiemy się czegoś rano, ale szczerze mówiąc, ucieszę się, jeśli jutro odejdzie.
- Ja także, mój panie. Ja także - odrzekł kapitan i w milczeniu dotarli do domu.

Komentarze