Czy Pan Bóg pomaga wygrywać mecze?

Dawno nic nie pisałem. Bardzo dawno. Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa. Pokajałem się, więc przejdźmy do rzeczy. 
Powinienem tego posta napisać przynajmniej miesiąc temu, gdy Polacy wywalczyli awans do Mistrzostw Europy. Wtedy nie napisałem, później zapomniałem, potem już było za późno, ale jednak postanowiłem wrócić do pytania: czy Pan Bóg pomaga wygrywać mecze?

Nie wiem. W pierwszej chwili rozum podpowiada, że nie, bo to byłoby niesprawiedliwe, żeby pomagał jednej drużynie wygrać, a drugiej nie (przecież po każdej stronie ktoś tam się modli o zwycięstwo). Ja jednak uzależniłbym ten fakt przede wszystkim od tego, jak rozumiemy postawione w temacie pytanie.

Jeśli weźmiemy pod uwagę pierwszą, najbardziej oczywistą interpretację, że modlę się, żeby moja drużyna wygrała mecz i Bóg sprawia, że ona wygrywa, wysłuchując moich modłów, to nie. Jestem przekonany, że tak to nie może działać, dlatego nigdy nie modlę się o zwycięstwo.
Więc o co?

Modlę się o siły dla piłkarzy, żeby Pan dał im wytrzymałość potrzebną do walki na boisku, żeby wlał w ich serca wolę zwycięstwa, żeby pomagał im wykorzystać w pełni wszystkie umiejętności, które posiadają. Modlę się, żeby napełnił zawodników Duchem Świętym, który przynosi pokój w sercu i bez którego nic nie możemy uczynić.
I to, okazuje się, działa!

Tak się modliłem, gdy rozgrywaliśmy mecz ze Szkocją. Przegrywaliśmy 1:2, przypominam, ale ja wciąż miałem nadzieję, że uda nam się strzelić bramkę. W drugiej połowie, ok. 70-tej minuty sytuacja wyglądała już ciężko, bo czasu coraz mniej, więc tym intensywniej się modliłem, właśnie w taki sposób, jak u góry. Wtedy też, czy sam tak pomyślałem, czy Pan Bóg mi tę myśl podesłał - nie wiem, ale miałem takie przekonanie, że właśnie w najbardziej beznadziejnym momencie, kiedy już teoretycznie nie będzie szans, On pokaże swoją władzę.

I pokazał. Ostatnie sekundy meczu, rzut wolny, a ja siedzę dziwnie spokojny, że może właśnie teraz... Wrzutka, piłka w polu karnym, odbija się od bramkarza... ALE! Tam jest Lewandowski! I dobija tę piłkę, dosłownie w ostatnim momencie!! Jeszcze pół sekundy i zabrakłoby mu tej wyciągniętej nogi!

Od razu zrozumiałem, że to wcale nie mecz był w tym wszystkim ważny, ale to, co przez niego Bóg chciał mi pokazać. Chciał mi powiedzieć:

To Ja mam władzę.
Ja z KAŻDEJ sytuacji znajdę wyjście.
Dla Mnie nie istnieje beznadzieja, bo Ja Jestem nadzieją.

Jezus pokazuje dokładnie to samo przez tajemnicę swojego zmartwychwstania. Dla każdego człowieka jest jasne, że od śmierci nie ma już odwołania, że śmierć ostatecznie kończy wszystkie nadzieje, że ze śmierci nie ma powrotu. A gdyby była jakakolwiek wątpliwość, czy człowiek naprawdę umarł, bo może się na przykład obudzić po kilku godzinach, to Jezus postanowił zostać w grobie od piątku do niedzieli. Jeśli przez ten czas się nie obudził, to już się nie obudzi. Umarł. To koniec.
Niespodzianka! Jezus znajdzie wyjście nawet z najgorszej, beznadziejnej, nierokującej sytuacji.
Jak o tym myślę, zawsze przypominają mi się słowa ks. Tischnera (jeśli czegoś nie pomyliłem):
Odkąd Jezus pokonał śmierć, żaden optymizm nie jest w Kościele przesadą.
Nie jest ważne, jak bardzo moja czy Twoja sytuacja wydaje się zagmatwana, trudna, czy wręcz nie do rozwiązania. Nieważne, jak ciężki problem nas dotknął.
Nie ma nic takiego, z czego Jezus nie potrafiłby Cię wyciągnąć.
Nie ma nic, co mogłoby mu przeszkodzić, bo to ON jest Panem!
Jezus jest Bogiem! Jezus panuje! Jezus włada światem!
Wszystko jest Jemu poddane!

Św. Paweł w Liście do Filipian pisze tak:
Bóg Go nad wszystko wywyższył
i darował Mu imię
ponad wszelkie imię,
aby na imię Jezusa
zgięło się każde kolano
istot niebieskich i ziemskich i podziemnych.
I aby wszelki język wyznał,
że Jezus Chrystus jest PANEM -
ku chwale Boga Ojca.
Ten właśnie Pan, w ostatnim czasie, znów pokazał mi swoją władzę - gdy zdawałem egzamin teoretyczny na prawo jazdy. Nie powiem, przygotowywałem się, ale dopiero przez ostatnie 3 dni i wcale nie byłem pewien, czy uda mi się zdać za pierwszym razem. Usiadłem przy swoim stanowisku i się modlę, bo nic innego już nie zostało.
Bardzo walczyłem ze sobą, czy tam, przy 20 ludziach, uczynić znak krzyża świętego. Tak sobie pomyślałem: "No, Panie Jezu, jak już pokażę tym ludziom, że Tobie ufam, to nie będziesz miał wyjścia, będziesz musiał mi pomóc, żebym to zdał. Bo przecież nie może wyjść tak, żeby się mogli z Ciebie śmiać!". Ale to jeszcze nie wystarczyło, żebym się przeżegnał.
Przypomniałem sobie takie super zdanie, które ostatnio usłyszałem w kazaniu ks. Pawlukiewicza:
 Żeby Bóg mógł uczynić wielkie dzieło, żeby Bóg mógł uczynić wielki cud, to musimy zrobić coś śmiesznego. (kazanie)
Może zrobiłem coś śmiesznego według ludzi, którzy na mnie patrzyli. Może ktoś w tym momencie mnie wykpił (kto wie, może przeciwnie?), ale od tego momentu zupełnie się uspokoiłem i mocno wierzyłem, że teraz jestem w rękach Boga.
Zdałem :)

Niech Wam Pan błogosławi!

Komentarze